Gdy dwoje staje się jednym

Czekałam aż wróci z pracy.

Spodziewałam się, że mogę być w ciąży. Staraliśmy się już jakiś czas.

Ale gdy test potwierdził mój stan, oszalałam z radości.

Kochać się z myślą, że właśnie w tym momencie nowe życie przyjdzie na świat? Niepojęte.

Z moim mężem znaliśmy się jeszcze z podstawówki. Najpierw się kolegowaliśmy, potem przyjaźniliśmy, aż zaiskrzyło między nami coś głębokiego.

Wtedy nie wiedzieliśmy, że to dopiero początek, zalążek zaledwie miłości, do której nasze dziecko nas zaprosiło.

Przygotowałam wykwintną kolację.

Nakryłam stół.

Przyszedł, odłożył teczkę i spytał o okazję.

A ja się popłakałam. Nie spodziewałam się takiej reakcji. On też miał łzy w oczach.

I scenariusz w głowie na tę przemowę poszedł do kosza.

Po prostu powiedziałam:

„jesteś ojcem od jakiś 4 tygodni”.

Niepojęte ile w nim zaczęło się zbierać czułości.

Lata temu nawet nie lubił się tulić. Uczyłam go dzień po dniu, kawałek po kawałku, że to ważne w budowaniu więzi.

Pierwszy raz w trójkę zobaczyliśmy się na USG.

Miał już rysy, rączki, nóżki, choć tak maleńki, że nie urósł mi nawet mocno brzuszek.

Urodził się i od razu dostał dychę. 10 punktów w skali Apgar.

Wielu ludzi się dziwiło, że zdecydowaliśmy oboje zgodnie, by w czasie porodu mojego męża nie było.

U nas z pokolenia na pokolenie kobiety miały swoje tajemnice. Swoją przestrzeń. Kobiece sakrum. Była mama i moja siostra.

A sfera seksualna od początku pielęgnowana jak uczta, święto, jak spotkanie króla i królowej, nie byle jak, nie byle kiedy, odpowiednio przygotowywana atmosfera. Nie tylko podniecenie, ale coraz mocniejsze poznawanie siebie i bycie dla drugiego, wyrastanie z egoizmu.

Mąż czuwał niedaleko porodówki. Czekał na sygnał. Miał swoje męskie zadania.

Syna wziął na ręce po godzinie, gdy przyszedł na świat.

Nadał mu imię.

Pierwszych tygodni nie pamiętam. Były bardzo trudne. Połóg, nauka karmienia, nieprzespane noce, gojenie się ran.

Po kilku miesiącach było już dobrze.

Mieliśmy nowe rytuały.

A ja zakochiwałam się jeszcze bardziej.

Nie tęskniłam za pracą, innym życiem.

Tak bardzo się cieszę, że dostaliśmy taki dar, by celebrować każdy dzień. Nie marnować chwil.

5 kwietnia o poranku podeszłam do łóżka a on już nie żył.

Śmierć łóżeczkowa.

Mój krzyk musiał rozerwać nie tylko mnie, ale i mojego męża, nasz blok, dzielnicę, całą kulę ziemską.

Ja oszalałam w jednym momencie.

Skala emocji, jaka towarzyszy w takim obłędzie, doprowadza do nieprzytomności. Pamiętam urywki.

Telefony. Prokurator. Obcy ludzie w domu. Zabieranie ciała.

Kolejne godziny karmienia bez możliwości przekazania mleka dziecku.

Na pogrzebie, na cmentarzu byłam naćpana lekami.

Mąż bez przerwy mnie tulił.

Nie wiem, skąd wziął na to wszystko siły.

Przez rok nie wchodziłam do pokoiku.

Poszliśmy na terapię.

Czasem siedzieliśmy całą noc na cmentarzu.

W milczeniu oboje.

Nie wiem, ile łez wylaliśmy.

Ile razy szlochaliśmy i jak wiele przeszliśmy w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie:

Dlaczego? Dlaczego w ogóle się to stało?

Dziś mija 6 lat.

To jak bardzo, jak bardzo kocham mojego męża… żadne słowa świata nie są w stanie tego wyznać.

Nie sądziłam, że tak można.

Że tak można kogoś kochać.

I że można być aż tak kochanym.

Synowi to zawdzięczamy.

Przeszliśmy razem przez bardzo gęste noce, tylko oboje wiemy jak głębokie były nasze rany w sercu, mamy za sobą drogę rozdzierającą duszę.

Dziś nie mam wątpliwości, że to doświadczenie było dla nas darem.

Z tego szaleństwa zaczęliśmy przekraczać nasze ludzkie schematy, pojęcie o świecie, śmierci, wieczności.

My oszaleliśmy z rozpaczy i to pozwoliło nam wkraczać w świat duchowy, gdzie wszystko jest inaczej.

Długo myślałam, że Boga nie ma. Nie może Go być.

A potem mój własny syn, w ciele utkanej z naszej miłości, zostawił coś, co przez wieki nie mieściło się w głowie ludzkości.

Jesteśmy małżeństwem, które rozumie się bez słów. Czuje siebie na odległość, w pęknięciu serc, przez cierpienie staliśmy się jednością ponad czas, starzenie się, ludzki wymiar.

W dodatku z pewnością, że życie na ziemi to jedynie rozgrzewka, początek wieczności.

Wszystko zaczyna się…

tuż po…

Uwolniliśmy serca z bólu.

Pozwoliliśmy synowi odejść. Wypuściliśmy go z rąk…

Będąc stale przy sobie… w Miłości…

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią