Była 10:16.

Skąd pamiętam, że taki czas właśnie? W gabinecie wisiał duży zegar. Czekałam na tę wizytę dwanaście miesięcy, a i na korytarzu godzinę dłużej, bo wszystko się opóźniło.

Tłum nerwowych ludzi w poczekalni, niektórzy z twarzami jak posągi, zaprawieni w boju, nie pierwszy raz tutaj albo dobici już do gleby. Uwięzieni, nie mają wyjścia. Muszą tu być i nawet nie awanturują się, kiedy mija ich kolejka.

Była 10:16.

Skąd pamiętam, że taki czas właśnie? W gabinecie wisiał duży zegar. Na czas zwracam uwagę. Po pierwsze dlatego, że go nigdy nie mam i spieszyło mi się bardzo.

Po drugie ten zegar był zepsuty. W ogóle czas się nie przesuwał. Pomyślałam od razu, że chyba dlatego lekarka straciła rachubę. Moja wizyta bez opóźnień była umówiona na 10:15. A więc czas na zegarku doktorki się zgadzał… choć w rzeczywistości było godzinę później.

Moja babcia zawsze mówiła, że nawet zepsuty zegar pokazuje dobrą godzinę dwa razy na dobę, a i modliła się, gdy widziała wskazówkę, która nie rusza się z miejsca…

mówiła: „ktoś o tej godzinie umarł i potrzebuję wsparcia”.

Usiadłam na krzesełku. Pani miała wyniczki w komputerku. Nie oderwała wzroku do momentu, w którym wydała rozkaz.

Miałam się rozebrać i położyć. Ubrania odłożyć. Zrobiła pobieżne badanie. Popatrzyła na mnie. Wyrok już i tak zapadł. Grała na czasie.

A potem zaczęła proponować dwie alternatywne drogi. Żadna nie ma happy endu. Za późno się zgłosiłam podobno.

Wtedy wybuchłam. Czekałam na tę wizytę długo. Na własną rękę robiłam badania, by skrócić to wszystko, dzisiaj dopiero wypisałaby mi skierowania.

A ona niewzruszona jakby słyszała takie krzyki i pretensje wiele razy. No tak… szybko się wycofałam. Ja się dowiaduje o śmierci, a ona jest w pracy.

Dzień jak co dzień, po 13:00 będzie fajrant.

Ale roboty jej nie zazdroszczę. Po mnie wejdzie gąszcz kolejnych ludzi, historii, ciężary same, wiele roszczeń.

Była 10:16.

Skąd pamiętam, że taki czas właśnie? W gabinecie wisiał duży zegar, który się zatrzymał. Ani się nie spóźniał ani nie przyspieszał. Wyznaczał wciąż godzinę mojej wizyty. Zapoczątkował poszukiwania miejsca, gdzie czas chodzi na emeryturę. A wszystko dzieje się punktualnie, choć dla nas absolutnie nie w porę.

O mój losie… to zabawne i tragiczne jednocześnie, że nie było mi żal moich niespełnionych marzeń ani nawet tego co było i minęło za wcześnie,

ale zwykłych szarych spraw, z którymi nie widziałam, jak bardzo związałam się przez tyle długich lat.

Mój kubek… mam taki ulubiony. Nie jest wcale ładny, gościom bym go nie podała, z prawej strony uszczerbiony, ale lubię jego kształt. Piję w nim już wiele lat. Tak wiele kaw… i herbat.

Po wizycie u lekarza (dla mnie od tamtej pory: poczekalni do grabarza) usiadłam w moim ulubionym fotelu. Leży na nim koc, bo ma plamy nie do sprania i ślady od pazurów kota. Ale ja lubię ten fotel. I jego też zrobiło mi się żal. Tak wiele na nim książek, wzruszeń, zmartwień.

Piłam herbatę z wielkim smakiem, choć zwykłą, tę co zawsze… wyciskała łzy…

Spojrzałam na moje kapcie. Kapcie też. Obdarte. Ale moje takie właśnie. Nowe kupiłam jakiś czas temu, ale to nie to samo… te są wychodzone, dopasowane do moich haluksów, nagniotków, pęcherzy. Długo się z nimi szukałam. Córka mówiła: „do szpitala ich nie zabieraj, bo to wstyd!”

Moje poczciwe kapcie. Nie wywalam ich i nie wywalę.

Są takie moje. Choć fakt wstyd, gdy przychodzą obcy ludzie.

Żal mi było moich codziennych trajektorii… trasy do mięsnego, chodnika nierównego, po którym mogłabym z zamkniętymi oczami iść. Tak wiele lat… po nim codziennie sobie szłam. Z małymi dziećmi za ręce, a potem sam na sam ze sobą.

Mojego przystanku, który wnerwiał tyle lat. I patrząc na niego zaczęłam płakać. Już nie będę tam marznąć, denerwować się na autobus, który się spóźnia.

Zawsze myślałam, że kiedy trzeba zrobić miejsce śmierci w swoim ciasnym życiu, ludzie żałują wielkich rzeczy… a mnie pękało serce z miłości…

z miłości do mojej zwykłej, parszywej, szarej codzienności.

Do pralki, która jak wiruje wychodzi na środek łazienki, do mojej małej chatki, która od dawna prosi o remont.

W końcu do mojego starego… Jesteśmy małżeństwem od….

Boże, to już tyle lat? Czterdzieści będzie w maju.

I na myśl o nim też łzy w oczach stają, choć przynajmniej cztery razy do roku marzyłam o rozwodzie i by nie zrobić z nim już ani jednego kroku.

Ale to przecież mój stary. Poznam go po sapaniu, krokach, szuraniu kapci, brudzi od czarnej herbaty kubki, nawet po tym jak się załatwia i zamyka drzwi z opóźnieniem jakby teren na nowo oznaczał.

Nawet tak dawał światu znać o sobie.

No i moje dzieci, wnuki. To już w ogóle bez komentarza. Serce tak ściska, że wyskakuje z gardła.

Wzruszała mnie też gąbka w zlewie, ta którą wiem, że zmyję najlepiej. Tak proste sprawy, że aż nie do uwierzenia…

Przestraszyło mnie w końcu to, że ja nie mam Boga. Bóg nie jest mój. Nie mam z nim niczego wspólnego. Żadnej relacji. Żadnej wyświechtanej bluzki, która zmieniła się w ścierkę na kurze, utartych ścieżek, skrótów, ulubionej ławki w kościele, powiedzonka, żartu, co nie śmieszy już, a musi być opowiedziany przy każdej okazji.

Była 10:16.

Skąd pamiętam, że taki czas właśnie? W gabinecie wisiał duży zegar. Umówiłeś się ze mną punktualnie. Choć wszystko się opóźniło o długie lata.

Od kilku dni chodzę na Adorację, gdy nic się dzieje. Ciszę oswajam. Nie patrzę na Niego. No czasem zerkam. Często…dużo częściej… takie przyzwyczajenie z życia… zerkam na zegarek, choć nie spieszę się już i nie czekam na nic. Nudzi mi się tutaj. Wiercę się jak mała dziewczynka.

Czasu mam mało. A jak tu przychodzę, to mi się dłuży.

Rozumiesz coś z tego? Mam takie postanowienie. Dla nie-mojego Boga. Obcego zupełnie. Nic nie mówię, nie czytam, nie modlę się. Po prostu przed Nim siedzę. Bo to najtrudniejsze.

Mam nadzieję, że Ty Boże patrzysz na mnie. I usiądziesz przy mnie tak jak ja przed Tobą w ostatniej godzinie.

Nie sądziłam, że spóźnię się na spotkanie z Tobą tak wiele lat. Przepraszam, że w ciągu całej doby nie interesowałam się Twoją Osobą nawet przez godzinę…

Nie wiem czy jutro uda mi się wstać. Wielka szkoda. Przychodziłabym tu każdego dnia.

Bo teraz widzę wyraźnie, że przyjdziesz po mnie i zabierzesz do Siebie… punktualnie.

Dasz mi się jeszcze poznać?

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią