Czy mój tato był gotowy na spotkanie z Bogiem?
Wątpiłam w to, ale im dłużej przyglądam się ludziom, powoli się łamię.
Mocno mnie poranił. Miał bardzo, naprawdę bardzo dzikie serce. Znany w promieniu dziesiątek kilometrów. Awanturnik. Bardzo gwałtowny człowiek. Łatwo było go zapalić a ugasić trudno.
Nigdy nie robił nam żadnych prezentów. Nie podejrzewałabym go nawet o zainteresowanie mną, a co dopiero o ojcowską miłość.
Święta kojarzyły mi się z gehenną. Ojciec nie mieścił się w sobie i wszystko burzył.
Myślę jednak, a nawet mam pewność, że wiedział.
Skąd i jak to możliwe? Nie wiem, ale on wiedział, że będzie miał spotkanie z Bogiem i to nagle.
Gwałtownie. Zupełnie tak jak żył.
Był potężnym mężczyzną. Przystojnym. Nie dziwię się, że moja mama się w nim zakochała. Niezwykle silnym. To mogło sugerować bezpieczeństwo, ochronę.
Zastygł na każdym zdjęciu przykuwając uwagę – najszerszy, najwyższy. Schylający się do reszty, by nie wyjść zza kadr.
Miał swój warsztat. Robił i naprawiał meble. Był tytanem pracy, nieprawdopodobnie wytrzymałym. Ręce ogromne. Robiły na mnie wrażenie, choć nigdy nie brał mnie w ramiona.
Czekałam na to do pewnego wieku. Próbowałam zasłużyć. Bez skutku.
Nie uderzył nas nigdy. Niszczył za to rzeczy, mocno krzyczał. Jestem już stara, a jego krzyk wciąż we mnie został.
Ostatni raz spotkałam się z nim, kiedy miałam 9 lat i trójkę młodszego rodzeństwa.
Nie wracał na noc do domu od tygodnia. Patrzyłam przez okno na warsztat. Tam ciągle paliły się światła. Cieszyłam się, że go nie ma. Można było spać spokojnie. Potrafił rozkręcić aferę o wszystko, nawet o to, że za dużo marnujemy prądu, wody. Oszczędzał na wszystkim.
Dlatego dziwiłam się, że pracuje 24 godziny na dobę i ma zapalone wszystkie żarówki.
Moja mama wychodziła do pracy przed nami. Poczekał na ten moment i wtedy zawołał mnie na ganek.
Bardzo się bałam, a kiedy otworzyłam drzwi śnieg padał. I on taki wielki tam stał w ciemności… a przed jego stopami położone na ziemi 4 domki z żaróweczkami – lampiony.
Dla mnie, dla mojej siostry i dwóch braci. Były wystrugane mebelki, a nawet zrobione zasłonki i dywanik ze szmatki.
I powiedział mi tylko, że Święty…
i głos mu się załamał.
Ale dokończył,
że Święty Mikołaj dla nas zostawił.
Więcej go nie widziałam.
Miał zawał. Już więcej nie zapaliły się w warsztacie światła. Wszystko posprzątał jakby…
jakby była już skończona praca.
Chatkę mam do dzisiaj. Jedyna pamiątka oprócz zdjęć po moim ojcu. Moje wnuki ją znają. Zapalam w ważnych i trudnych momentach, gdy mój syn leżał w gorączce, kiedy umierała mama.
I stoi nadal w centralnym miejscu, a nie przestaje świecić przez adwent. Światło jak obecność. Choć mocno poranił, to ja go ciągle pamiętam.
I ten śnieg i ten mój lęk… i to zaskoczenie… i to jak przygotował wszystko, zapalił cztery światełka i poszedł w ciemność.
Traktuję już mocno poniszczoną, wiele razy odnawianą chatkę jak relikwię. Nie wiem, jak takie szczegóły wykonały jego wielkie łapy.
Im jestem starsza coraz bardziej wzrusza mnie ta historia. Tamten moment. I chyba czekam na spotkanie, choć boję się, że on, że on nie pojednał się z Bogiem.
Córka mężczyzny, co na pewno nie był święty. Ale czuł, że jest wezwany na dywanik?
Przez ostatnie dni życia wiele chyba zrozumiał i to daje mi nadzieję…
tworzył domki z drewna dla swoich dzieci, jakby wyznał, choć powiedzieć nie był w stanie,
że chciał być ojcem, ale…
nie umiał.